Dziś będzie o legendarnym i charyzmatycznym mistrzu fryzjerstwa, lecz przede wszystkim nauczycielu i wychowawcy wielu pokoleń tego niełatwego fachu – Henryku Mrówczyńskim.
Wyobraźcie sobie początek lat 60. ub. stulecia. Dystyngowany, uczciwej postury, jegomość z brylantyną na nieco przerzedzonej czuprynie, starannie przycięty wąsik. Nieskazitelnie czysta koszula i krawat koniecznie ze spinką, bijący w oczy białością fryzjerski kitel, do perfekcji wypielęgnowane dłonie, spodnie prasowane w kant równo, no i te skrzypiące skórzane, lśniące czystością wypastowane i wyglansowane buty, obstalowane na specjalne zamówienie u warszawskich szewców. Tak wyglądał. A jak pachniał! Żadnej machorki czy śladów zmęczenia. Rozdzielał wonie tajemne, ale zawsze zaciekawiające i miłe dla nosa.
Język staranny, z przewagą archaizmów niedostępnych dzisiejszym użytkownikom środków przekazu, intonacja zdecydowanie tutejsza, głos niski, tempo mowy spokojne – pełna komunikatywność.
Styl bycia szarmancki, uprzejmość wbudowana w specyfikę wykonywanej profesji – tak wznosi się autorytet szefa, pedagoga, wychowawcy i mistrza w każdym calu.
Od zarania swej niedojrzałej męskości czyli od czasów przedszkolnych regularnie i nie zawsze nie wbrew swej woli prowadzany byłem na postrzyżyny do mistrza, by ten uczynił z nieokiełznanego nadpobudliwością oraz psychiczną nierównowagą urwisa dziecię grzeczne, ułożone i potulne, o posiadaniu jakiego marzyła zapewne moja ukochana i jakże nieraz zmęczona mą ekspresywnością Mamusia.
Ten sadzał mnie na desce ułożonej na poręczach fotela fryzjerskiego, bym poziomem swej głowy sięgał tam, gdzie sięgały jego tajemne narzędzia, które w wypielęgnowanych dłoniach grały jak instrument prawdziwego wirtuoza. Rytmiczny dźwięk nożyczek fryzjerskich brzmi w moich uszach do dziś, chociaż wtedy nieobca mi była obawa, czy aby do domu wrócę z kompletem uszu. Ręczna "maszynka" do strzyżenia klikała równie pięknie jak klawisze dzisiejszych komputerów, a na koniec wykończeniówka czyniona brzytwą. Jeszcze tylko pokropek z urządzenia pompowanego gumową gruszką podobną do lewatywy – coś jak w dawniejszych aparatach do mierzenia ciśnienia tętniczego.
Wcześniej lokal fryzjerski mistrza Mrówczyńskiego mieścił się w nieistniejącym dziś długim parterowym, krytym dwuspadowym dachem budynku, na miejscu którego pobudowano w latach 70. blok spółdzielni ogrodniczej. Potem, przy tej samej ulicy Ostrowieckiej, w kamienicy usytuowanej pomiędzy chałupą drewnianą Fręchowiczów (zwanych Lolkami), gdzie obecnie znajduje się pawilon handlowy, a innym drewniakiem, który potem wyburzono budując nieopodal ekskluzywną restaurację z kawiarnią o nazwie "Polonia".
Każdego ranka mistrz stał w drzwiach swej nowej pracowni i witał moją Mamę – wiecznie spieszącą się i goniącą do pracy w pałacu – słowami: "Nie spiesz się Zośka, stary jeszcze nie szedł." Chodziło o ówczesnego szefa Prezydium Powiatowej Rady Narodowej Jana Walczuka.
P.S.
Mistrz odszedł nagle. Za wcześnie. Na zawał. Mówiono, że spowodowany stresem wywołanym przez łobuzów radzyńskich podczas wieczornego spaceru z pieskiem. Byłem z ojcem w jego domu i modliłem się przy trumnie w dniu pogrzebu. Pamiętam, że płakałem. Żal mi było Oryginała, którego firma była czymś w rodzaju kawiarni towarzyskiej. Tam się można było dowiedzieć wszystkiego. Kto siedzi, kto wyszedł, kto umarł, a kto jeszcze nie, kto zdradza żonę, a kto – z żoną – kochankę – poważniejsze rzeczy też, ale ja ich wtedy nie rozumiałem i dlatego było mi lepiej na świecie niż teraz.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.