Kiedy 28 marca 1947 roku pod Jabłonkami w Bieszczadach od kul partyzantów UPA padł wiceminister Obrony Narodowej generał Karol Świerczewski (niektórzy twierdzą, że w plecy Walterowi pruła też własna obstawa...), w nadbużańskich wsiach powiatów bialskiego i radzyńskiego nikt nie spodziewał się, że za kilka miesięcy część ich mieszkańców zostanie wysiedlona na drugi koniec Polski. Dzień później Biuro Polityczne KC Polskiej Partii Robotniczej postanowiło o rozpoczęciu Akcji Wisła, czyli wojskowo-policyjnej operacji wysiedlenia mieszkających w Polsce Ukraińców na tzw. Ziemie Odzyskane (Warmia, Mazury, Pomorze Zachodnie, Dolny Śląsk). Dziś wiemy, że śmierć Świerczewskiego była tylko pretekstem i okazją do wydania rozkazu działania. Terenem operacji były głównie Bieszczady, Beskid i tereny na wschód od Rzeszowa, Zamościa i Lublina, ale sięgnęły w niektórych wypadkach po ziemie dzisiejszego powiatu bialskiego (Nadbuże), aż po leżące wtedy w powiecie radzyńskim Szóstkę i Worsy.
Wcześniej można było dobrowolnie
Wywózka znad Buga przebiegała w kilku etapach. Już w 1944 PKWN zawarł z Sowietami porozumienia dotyczące wzajemnej dobrowolnej repatriacji. Polegało to, w uproszczeniu, na tym, że Ukraińcy z ziem należących do Polski mogli wyjechać na Ukrainę, tam otrzymać nadziały ziemi. Polacy z ziem należących przed wojną do Rzeczypospolitej mogli jechać na Zachód - radosny obraz takiej wędrówki ludów spotykamy choćby w filmie "Sami swoi". Oczywiście nie wszyscy chcieli z tej możliwości skorzystać, wielu też już po kilku miesiącach zażywania rozkoszy na terenie ZSRS cichcem wracało do Polski. W drugiej fazie, "dobrowolno - przymusowej", władze wywierały już silne naciski, ale jeśli się ktoś uparł, mógł zostać. W czasie tych dwóch pierwszych fal wyjechała znakomita większość osób aktywnie zaangażowanych w działalność narodową. Wiosną 1947 roku na Nadbużu konspiracji związanej z UPA nie było.
Czy byli tu Ukraińcy?
Jedyna uczciwa odpowiedź brzmi: nie wiem! Większość z nich, nie identyfikując się z narodowością i tradycją polską, sama mówiła o sobie, że są po prostu "tutejsi", zaś podstawowym wyróżnikiem była przynależność do prawosławia. Mało kto z nich posługiwał się literackim językiem ukraińskim, dla większości mową domową było "po swojomu", "po tutejszemu", czyli jak się popularnie - acz niezbyt uprzejmie... - mówi "po chachłacku". Gdzieniegdzie tylko zdarzały się parafie, w których, najczęściej za sprawą sprowadzonego jeszcze przed 1905 rokiem z Galicji księdza, można było zaobserwować ślady samoidentyfikacji ukraińskiej. Momentem wzrostu narodowego ruchu ukraińskiego na Nadbużu były też lata okupacji, kiedy niemieckie władze chętnie oddawały świątynie od dłuższego czasu katolickie na cerkwie ukraińskim duchownym - przykładami mogą być Drelów, Szóstka czy Paszenki. Mimo ogromnych nieraz wysiłków propagandowych wielkich sukcesów akcja ta nie przyniosła. Z całą pewnością o ile na południowej Lubelszczyźnie (okolice Hrubieszowa, Krasnegostawu) można było doszukać się realnego wsparcia dla działalności UPA, o tyle na północny zachód od Włodawy mieliśmy do czynienia z akcją nieproporcjonalną, zmierzającą po prostu do wykorzenienia całej grupy etniczno - kulturowo - religijnej.
Kogo wywieziono?
Kryterium zakwalifikowania do wywózki była więc głównie przynależność religijna. Przyjmowano założenie, że jeśli ktoś jest prawosławny, to na pewno jest Ukraińcem i powinien być wysiedlony. Nieco bardziej skomplikowana była sprawa z osobami, które należały do kościoła neounickiego - powołanego w latach 20. i 30. przez biskupa Przeździeckiego obrządku katolickiego, który posługiwał się rytem i obyczajem kościelnym takim jak prawosławni. Po wojnie na Podlasiu przetrwało sześć szczątkowych wspólnot (do dziś jedynie Kostomłoty). Niektórzy prawosławni przepisywali się do takich parafii, sądząc, że przynależność do Kościoła Katolickiego ocali ich przed wywózką - w pierwszym okresie na Ukrainę, potem na tzw. Ziemie Odzyskane. Proceder ten nie zawsze był skuteczny. Inni próbowali powoływać się na swoją przynależność do PPR, służbę w Wojsku Polskim bądź okoliczność, że akurat mundur noszą najbliżsi krewni. W pierwszym okresie to pomagało, później jednak i dla takich osób władza nie miała względów.
Dwie godziny na spakowanie życia
W 1946 r. przyjechało do sołtysa wojsko i wszyscy ludzie szli tam z dokumentami, jakie mieli. My mieliśmy polskie, bo przecież mieliśmy narodowość polską tyle, że jesteśmy prawosławni. I my zostaliśmy, z naszej wioski tylko jedną rodzinę wysiedlili, bo miała rodowód ukraiński Na drugi dzień przyjechało znów wojsko z listą. "Kto prawosławny, ten na furmanki:. My mieszkaliśmy prawie na końcu wioski, więc mieliśmy tylko dwie godziny na spakowanie. A co za dwie godziny zrobisz? Krowy w polu, owce w polu, kury tak samo się pasły (...). Zawieźli nad do Chotyłowa.. Tam był dworzec ogrodzony drutami. (...) Jak pociąg ruszył, to nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy. - relacjonowała w książce "Dwie godziny" Wiera Roszakowska z Woskrzenic Małych. Jej rodzina ostatecznie wylądowała pod Ostródą.
Koniec oryginalnej kultury
Seria powojennych wywózek zakończyła w dziejach Południowego Podlasia okres współistnienia dwóch równorzędnych grup religijnych i kulturowych. Typowy dla Nadbuża obrazek, w którym w niedzielę część mieszkańców idzie do kościoła a część do cerkwi, stał się tylko wspomnieniem. Oryginalna korzenna kultura wytworzona tu przez tysiąc lat przez chrześcijan wschodnich została znacząco osłabiona, a w niektórych wypadkach przetrwała tylko reliktowo. Powrót na Wschód stał się dla wywożonych możliwy dopiero po dziesięciu latach. Z parafii, które przed wojną liczyły nawet do tysiąca rodzin (największe było Zabłocie), pozostały wspólnoty, które liczyły kilkudziesięciu wiernych.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.