reklama

Wywiad z podróżnikiem Markiem Fiedlerem

Opublikowano:
Autor:

Wywiad z podróżnikiem Markiem Fiedlerem - Zdjęcie główne
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

KulturaGościem 23. edycji "Radzyńskich Spotkań z Podróżnikami" będzie Marek Fiedler, syn wybitnego podróżnika i przyrodnika Arkadego, który opowie o swojej podróży na drugą półkulę, której plonem jest książka "Mała wielka Wyspa Wielkanocna". 

W czwartek 22 marca o godz. 18.30 w sali parafialnej przy kościele Świętej Trójcy podróżnik spotka się z mieszkańcami miasta, w piątek o godz. 9:00 odsłoni swoją tabliczkę na Skwerze Podróżników, a o godz. 9:45 w Radzyńskim Ośrodku Kultury opowie o Wyspie Wielkanocnej młodzieży szkolnej. W oczekiwaniu na to spotkanie zapraszamy do lektury wywiadu Roberta Mazurka z podróżnikiem.

Jak narodził się pomysł podróży na Wyspę Wielkanocną, w którą wyruszył Pan z synem Markiem Oliwierem?

W naszym prywatnym muzeum podróżniczym w Puszczykowie, poza oryginalnymi pamiątkami przywiezionymi z całego świata przez mego ojca Arkadego Fiedlera i nas synów, znajduje się ogród, który nazwaliśmy Ogrodem Kultur i Tolerancji. Umieściliśmy tam różne monumenty autorstwa utalentowanego rzeźbiarza Zygmunta Konarskiego. Na podstawie dostarczonych przez nas zdjęć i pomiarów wykonał on m.in. kopię Kalendarza Azteków czy Bramę Słońca z Tiahuanaco. Stworzył też sześciometrową replikę posągu moai, choć na Wyspie Wielkanocnej nigdy nie byliśmy. Za każdym razem, kiedy wychodziłem do ogrodu i patrzyłem na tę figurę, coraz mocniej marzyłem, by poznać Rapa Nui. Bo to zakątek o dramatycznej i fascynującej historii, a także miejsce kryjące wiele tajemnic. Namówiłem syna i razem spełniliśmy marzenie.

W przeszłości odbył Pan wiele podróży ze swoim ojcem Arkadym. Czy rodzinne poznawanie świata jest już tradycją rodziny Fiedlerów?

Dwukrotnie towarzyszyłem ojcu w podróżach do Indian Ameryki Północnej. Napisaliśmy wspólnie dwie indiańskie książki. Podróże z ojcem były najpiękniejszą rzeczą, jaka w życiu mi się przytrafiła. Obecnie najchętniej wyjeżdżam w świat z moimi synami. Lubię z nimi wymieniać myśli i spostrzeżenia; razem dochodzimy do różnych ciekawych wniosków. Co dwie lub trzy głowy, to nie jedna.

Pana ojciec to legendarna postać i podróżniczy pionier. Czy sądzi Pan, że w dobie łatwych podróży i masowej turystyki, można jeszcze być odkrywcą?

W puszczykowskim muzeum mamy zdjęcie z Machu Picchu. Mój ojciec był tam w 1970 r. Na fotografii poza nim wśród ruin podniebnego miasta nie widać żywej duszy. Dziś w kadrze znalazłoby się pewnie pół tysiąca turystów. Kilkadziesiąt lat temu podróże zapewne były większym przeżyciem, ale zawsze, także dziś, można dokonać własnych odkryć. Tak było z nami na Wyspie Wielkanocnej. Staraliśmy się zrozumieć jej historię, otaczające ją tajemnice, intrygujące zagadki. To była niezapomniana podróż.

A jakim kompanem w podroży był Arkady Fiedler?

Wymagającym. Mój ojciec przed każdą podrożą starannie się do niej przygotowywał. Studiował literaturę, zgłębiał historię, antropologię, geografię regionu, który zamierzał odwiedzić. Dzięki temu każda jego wyprawa była ciekawa i owocna. Nasz wyjazd na Wyspę Wielkanocną, gdyby nastąpił bez należytego przygotowania, tylko po to, żeby pstryknąć trochę zdjęć, może i byłby przyjemny, ale ja uważałbym go za stratę czasu i pieniędzy. W ten sposób sprzeniewierzyłbym się też rodzinnej tradycji.

Skąd się wzięła nazwa Wyspy Wielkanocnej?

Wyspę w 1722 r. odkryli Holendrzy. Ponieważ przypadała akurat Niedziela Wielkanocna, nazwali ją Paasch Eyland – Wyspą Wielkanocną. Jednak dla rdzennych mieszkańców jest to nazwa narzucona. Oni używają polinezyjskiego miana – Rapa Nui („Wielka Skała").

Jeden z rozdziałów książki zatytułował Pan „Najsamotniejsze miejsce na świecie". Dlaczego?

Wystarczy spojrzeć na mapę: Rapa Nui to nikły punkcik geograficzny zagubiony w bezmiarze Pacyfiku, oddalony od Ameryki Południowej o około 3700 kilometrów, a od najbliższej zamieszkanej wysepki Pitcairn o 2086 kilometrów. Trudno się dziwić, ze spośród wszystkich wysp globu, na których żyją ludzie, Rapa Nui zyskała miano najbardziej samotnego miejsca na świecie. Opinia ta tak mocno przylgnęła do wyspy, że nadal często pojawia się w podróżniczych reportażach. A przecież wszystko się zmieniło, odkąd w latach 60. XX w. zbudowano tu lotnisko i zaczęli pojawiać się turyści.

Swoją sławę Wyspa Wielkanocna zdobyła dzięki tajemniczym posągom moai. Może Pan coś więcej o nich powiedzieć.

Europejczycy początkowo sądzili, że posągi wyobrażają bogów. Jednak mylili się. Tubylcy zwali je moai – „wizerunkami", a dokładniej moai mata mata ariki – „wizerunkami twarzy wodzów". Pomniki nosiły różne imiona i najwyraźniej upamiętniały zmarłych przywódców. Wyspiarze wierzyli, że ich wodzowie władają nadprzyrodzoną mocą mana. Aby ta dobroczynna energia nie ginęła, kiedy wódz umierał, rzeźbili moai, w którym skupiała się mana zmarłego. Posąg ustawiali na wybrzeżu na kamiennej platformie, twarzą do wyspy. Spoglądał na ziemię swego rodu i nadnaturalną energią wspierał i chronił potomków.

Pamiętajmy, że Rapanujczycy, żyjąc na najsamotniejszej wyspie odcięci od świata, musieli się zmagać z poczuciem dojmującej, przytłaczającej izolacji. W tej sytuacji bardzo potrzebowali wsparcia „żywych twarzy przodków". Codzienny widok tych budzących szacunek, emanujących krzepiącą mocą i powagą oblicz, pozwalał im przezwyciężyć lęk osamotnienia, był jak kojący balsam na nurtujący ich niepokój.

Ogromną większość posągów wykuli w tufie wulkanicznym w kamieniołomie wulkanu Rano Raraku, gdzie do dzisiaj można podziwiać pozostałości zdumiewającego warsztatu rzeźbiarskiego na stokach wygasłego wulkanu. Wokół tego miejsca najgłębiej wyczuwa się tajemnicę Wyspy Wielkanocnej.

A w jaki sposób moai były transportowane z kamieniołomów w głąb wyspy?

Kiedy pytano Rapanujczyków, jak to się odbywało, odpowiadali niezmiennie: moai same szły! Wodzowie obdarzeni energią mana nakazywali im ruszać w drogę. Badacze uznali te wyjaśnienia za bajdurzenie ludzi, którym mieszały się legendy z rzeczywistością. Jednak obdarzony wyobraźnią inżynier Pavel z Czech wziął sobie do serca opowieści o kroczących wielkoludach. Stworzył czterometrowy, ważący 12 ton posąg z cementu. Podzielił 16 pomocników na dwie grupy. Za pomocą lin przywiązanych do głowy posągu pierwsza grupa lekko przechyliła stojącą figurę, druga zaś, ciągnąc inne liny opasujące korpus rzeźby, zmusiła ją do wykonania ćwierć obrotu w lewo, następnie w prawo – i moai zaczął „kroczyć" po placu.

W ostatnim czasie „metoda Pavela" zyskała wielkich zwolenników. Tubylczy archeolog Sergio Rapu przekonująco wykazał, że moai uformowano tak zmyślnie, by mogły całkiem swobodnie „kroczyć" w pionie. Także amerykańscy badacze Terry Hunt i Carl Lipo są przekonani, że wędrówka moai metodą „na chód" była znacznie efektywniejsza niż transportowanie ich w poziomie.

Czyżby więc zagadka wędrujących posągów została ostatecznie wyjaśniona? Zachowałbym w tej kwestii ostrożność. Po zaznajomieniu się m.in. z osobliwą charakterystyką dawnych dróg posągów, skłaniam się do zdania, że Rapanujczycy byli tak pomysłowymi twórcami, iż stosowali zapewne rożne sposoby transportu figur, w zależności od ich wymiarów i ciężaru oraz uciążliwości, a także długości drogi, którą musiały pokonać.

Przez kogo bezpowrotnie została zniszczona kultura wyspy?

W wielu historycznych książkach wyspiarzy oskarża się o to, że sami zniszczyli swoją cywilizację, doprowadzając do katastrofy ekologicznej i bratobójczych walk o kurczące się zasoby. Tymczasem było dokładnie na odwrót: kryzys spowodowały siły zewnętrzne, a Rapanujczycy mimo ciężkich ciosów przetrwali. W XVII w. faktycznie doszło do wytrzebienia lasu na wyspie; pozbawione osłony drzew ubogie ziemie ulegały erozji. To jednak nieprawda, że doprowadzili do tego wyłącznie tubylcy. Wyspa zmagała się z plagą szczurów, które przybyły na nią wraz z ludźmi. To właśnie żarłoczne gryzonie, pożerając nasiona miejscowej palmy były w głównej mierze sprawcami wyniszczenia palmowych gajów. Jednak wyspiarze, dając dowód niewątpliwego geniuszu i pomysłowości, znaleźli rozwiązanie problemu. Stworzyli niezwykłe kamienne ogrody, które skutecznie chroniąc glebę przed wietrzeniem i wypłukiwaniem, uratowały ich zagrożone uprawy. W tradycyjnym rolnictwie oczyszcza się pola z kamieni. Na Rapa Nui ludzie pokrywali swoje działki głazami, zostawiając tylko szpary dla kiełkujących roślin. Kamienie pomogły utrzymać wilgoć i odpowiednią temperaturę gleby (w dzień nagrzewały się na słońcu i oddawały ciepło w nocy).

Do prawdziwego upadku cywilizacji na wyspie doprowadzili biali łowcy niewolników w 2 połowie XIX w. To ich brutalne rajdy oraz choroby białego człowieka przyniosły Rapanujczykom straszne nieszczęścia. Wtedy wyginęła elita tego ludu. Więcej: niemal cała Rapa Nui umarła. Zdziesiątkowani wyspiarze utracili najcenniejszą wartość – zbiorową pamięć historyczną i kulturową. Powstała ogromna wyrwa w ich życiu. Dlatego odtworzenie dziejów Rapa Nui jest dzisiaj takie trudne. Nie przypadkiem niemal każda książka opowiadająca o Wyspie Wielkanocnej w samym tytule zawiera słowo: TAJEMNICZA!

Do 1840 r. wszystkie pomniki zostały obalone. Czy udało się Panu znaleźć rozwiązanie tej zagadki?

Według wierzeń tubylców, jak wiemy, moai miały emanować energię mana chroniącą wyspiarzy, zapewniającą im dobre plony i połowy. Jednak w XVII w., gdy zabrakło drzew, to kamienne ogrody, a nie magiczne moce posągów uratowały zagrożone uprawy. Kiedy w 1722 r. przybyli Holendrzy, pojawiły się kolejne kłopoty. Biali zaczęli strzelać do Rapanujczyków, choć ci witali ich z entuzjazmem; żyjąc dotąd w osamotnieniu, cieszyli się na widok przybyszów. Mana znów zawiodła: nie ochroniła mieszkańców przed kulami. Potem zjawili się Hiszpanie i Anglicy. Przybysze mieli wspaniałe statki, świetne ubiory. Rapanujczykom iskrzyły się oczy na widok kapeluszy, kurtek, tkanin i wielu innych cudów, które tamci przywieźli. Wyspiarzy ogarnęła istna gorączka posiadania tych dóbr. Im namiętniej ich pożądali, tym bardziej odwracali się od moai. Wtedy zaczęli ściągać posągi z platform. Ci ludzie mieli w sobie monumentalny potencjał, dokonywali rzeczy wielkich, a potem zaczęli uganiać się za łachami przybyszów...

Mógłby Pan powiedzieć coś na temat pisma rongo-rongo?

To jest fenomen, który trudno zrozumieć! Jak to możliwe, że Rapanujczycy wymyślili pismo, skoro tylko w kilku miejscach na świecie ludzie samodzielnie stworzyli systemy notacji – i w przeciwieństwie do Wyspy Wielkanocnej nie były to izolowane na kuli ziemskiej zakątki? Dziś nie potrafimy tego pisma odczytać, ponieważ wszyscy mistrzowie pisma zginęli w niewoli, uprowadzeni przez łowców niewolników. Z tym faktem nie mogła się pogodzić Katherine Routledge, angielska badaczka, która jako jedna z pierwszych kobiet ukończyła studia na uniwersytecie w Oksfordzie. Podczas wizyty na wyspie w 1914 r. udało jej się dotrzeć do ostatniego żyjącego ucznia mistrza pisma. Chorował jednak na trąd i był umierający. Starzec nie zdążył wyjawić jej tajemnicy rongo-rongo – zabrał ją ze sobą do grobu.

Największym znawcą pisma przed zbliżającą się katastrofą cywilizacyjną – do której doszło na wyspie, jak wiemy, w 2 połowie XIX w. – był wódz o imieniu Nga'ara. Rongo-rongo było świętym pismem, zakazanym dla niewtajemniczonych. Znała go jedynie umysłowa elita wyspy. Garstka wybrańców. Tymczasem, co czyni Nga'ara, wódz-mędrzec? Zwołuje wielkie zgromadzenia wyspiarzy i stara się zapoznać z pismem niewtajemniczonych. Najwyraźniej przeczucie mówiło Nga'arze, że znajomość pisma może być niezwykle ważnym orężem w nadchodzącej walce o zachowanie historycznej pamięci Rapanujczyków. Niestety Nga'ara nie zdążył nauczyć ludu sztuki pisania i czytania... Druzgocące klęski, które niebawem spadły na wyspę, sprawiły, że ogromna większość tabliczek z pismem rongo-rongo przepadła. Na Rapa Nui nie zachowała się ani jedna. W różnych muzeach świata i w prywatnych zbiorach można doliczyć się zaledwie 23 tabliczek i kilku innych obiektów pokrytych charakterystycznymi inskrypcjami. To wszystko, co przetrwało po niezwykłym dziedzictwie rongo-rongo.

Wyspa Wielkanocna administracyjne należy do Chile. Jednak jej rdzenni mieszkańcy nie lubią Chilijczyków, nazywając ich pogardliwie Continentales. Z czego to wynika?

Wielu Rapanujczyków kwestionuje traktat z 1888 r., na mocy którego Chile zaanektowało wyspę i oddało ją w dzierżawę Kompanii Eksploatacyjnej. Ta zaś wyzuła mieszkańców (niedobitków po rajdach łowców niewolników) z ich rodzinnych gruntów i przekształciła posiadłość w jedno wielkie ranczo. Odtąd wyspa nie należała do Rapanujczyków, ale do hord owiec i bydła. Jej prawowici właściciele zostali stłoczeni w osadzie Hanga Roa, której nie mogli opuszczać bez zgody Kompanii. Na uzyskanie podstawowych praw obywatelskich musieli czekać do 1966 r. Dzisiaj Continentales już przewyższają liczbą Rapanujczyków. W biznesie turystycznym, w handlu stanowią dla miejscowych coraz poważniejszą konkurencję. Nowe luksusowe hotele, stawiane przez bogatych przybyszów, przejmują co zamożniejszych turystów. Wśród Rapanujczyków podnoszą się głosy żądające proklamowania niepodległości wyspy. Jednak nie wszyscy uważają, że zdobycie niepodległości wyszłoby im na korzyść. Silna zależność wyspy od metropolii nie podlega dyskusji. Chile zapewnia mieszkańcom dostawy żywności, opiekę zdrowotną, telekomunikację, loty na kontynent.

Ceny na wyspie są dość wysokie (niemal wszystko trzeba sprowadzać z kontynentu) turyści więc wpadają przeważnie tylko na kilka dni. Ale żeby głębiej poznać Rapa Nui, potrzeba czasu i dobrego przygotowania.

Za chwilę będziemy świętować Wielkanoc, której nieodłącznym elementem są jajka. Na Wyspie Wielkanocnej jest to również bardzo ważny symbol. Dlaczego?

Gdy okazało się, że mana dziedzicznych wodzów i poświęconych im posągów nie chroni wyspiarzy, przywódcy ci stracili autorytet. Wówczas zaczęto organizować wielki wyścig po jajko. Zawodnicy płynęli półtora kilometra do wysepki Motu Nui, gdzie każdej wiosny gniazdowały ptaki manutara, rybitwy czarnogrzbiete, zwiastuny wiosny i nowego życia. Śmiałek, który pierwszy znalazł gniazdo z jajem tego ptaka, zdobywał zaszczytny tytuł Człowieka-Ptaka. Zostawał on najważniejszą osobą na Rapa Nui przez rok, aż do kolejnych zawodów. A znalezione jajo było symbolem jego zwycięstwa i zdobytej władzy.

Był Pan na Wyspie Wielkanocnej, w momencie kiedy odbywał się tam festiwal Tapati. Co to jest za wydarzenie?

Tapati Rapa Nui, dosłownie „Tydzień Rapa Nui", zapoczątkowano w latach 70. XX w. żeby wspierać tubylczą kulturę, dawne tradycje i zwyczaje. Tymi barwnymi pokazami żyje cała ludność przez 2 tygodnie (kiedyś był to tydzień) lutego każdego roku. Festiwal jest wielkim świętem rdzennej ludności. Tapati to współzawodnictwo w tańcach i śpiewie, to zmagania w różnych tradycyjnych zawodach sportowych, to wreszcie rywalizacja między dwiema wybranymi dziewczynami o tytuł królowej Tapati. Dodajmy, że ich występy są hymnem na cześć zjawiskowej urody, powabu i zalotności Rapanujek. Doprawdy, gdyby ułożyć listę zakątków świata z najwyższym odsetkiem pięknych kobiet – Wyspa Wielkanocna, w moim przekonaniu, zajęłaby czołowe miejsce!

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE