Postanowiłem mianowicie przytoczyć kilka sytuacji, które – jak mniemam – bardzo celnie ilustrują wyjątkową kulturę, specyficzne poczucie humoru i format tego znakomitego pedagoga, wybitnego szefa i wspaniałego przyjaciela. Dla mnie miał on wiele cierpliwości, wyrozumiałości i życzliwości, a pod pozorami pewnej apodyktyczności kryła się u Mistrza nadzwyczajna wrażliwość i chęć niesienia pomocy. Jest nas – nauczycieli – wielu, którym przyszedł w sukurs w sprawach nie tylko zawodowych.
Pamiętam swój pierwszy osobisty kontakt z Panem Dyrektorem. Był to dzień Jego imienin w roku 1965. Jako pierwszoklasista zostałem wyznaczony do delegacji wręczającej kwiaty i składającej życzenia. Popychani przez ukochaną wychowawczynię – panią Janinę Paszkowską – stanęliśmy jak wryci (wraz z Ulą Jarmułówną, Danusią Sidorowiczówną i Renatką Żukowską – wnuczką naszej wychowawczyni), przed obliczem ówczesnego kierownika szkoły, w progu jego gabinetu. Moją rolą było wyrecytowanie wierszyka, no i zacząłem dziarsko i z niekłamaną pewnością siebie, byłem bowiem – jak mi się pysznie wydawało – przygotowany jak zwykle perfekcyjnie: Aniele Boży, stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój! Rano, wieczór, we dnie, w nocy... Pani Paszkowska zdębiała i zrobiła się purpurowa, ja "jechałem" dziarsko aż do kwestii: Zaprowadź mnie do Królestwa Wiecznego, a szef spokojnie wysłuchał wierszyka, pogłaskał mnie po głowie i powiedział: no, Andrzej chyba pomyliłeś wierszyki, ale to nie szkodzi, ten też pasuje.
Kiedy zaś, będąc w siódmej klasie (1972), postanowiłem poprawić ocenę z historii (z czwórki na piątkę), poszedłem pod ten sam gabinet dyrektora i stałem w długim ogonku chętnych do poprawy. Tak było przed każdym końcem semestru i roku szkolnego. Zmotywowanych do walki o notę z historii było wielu, i to z różnych klas. Gdy już przyszła moja kolejka, pedagog – zmarszczywszy czoło i podparłszy podbródek w ten swój charakterystyczny sposób – zadał mi pytania, ale z materiału klasy ósmej. Nieśmiało przypomniałem więc, że jestem z klasy siódmej. Odpowiedź była błyskawiczna i brzmiała: E, Kotyła, z tobą zawsze kłopot. Idź do domu, i tak zamierzałem wstawić ci piątkę.
Rok później, już w VIII klasie na języku rosyjskim siedziałem w jednej ławce z innym Andrzejem, dzisiaj wziętym chirurgiem. Kiedy nasza rusycystka Zuzanna Andrzejewska poprosiła mojego kolegę, aby zamknął okno, postanowiłem, biorąc pod uwagę zbieżność naszych imion, wykorzystać sytuację do narobienia drobnego rabanu dla hecy. Ponieważ mój kolega był ode mnie po stokroć spokojniejszy, czym prędzej wskoczyłem na ławkę, potem na parapet i z rumorem z niego spadłem, wzbudzając salwy śmiechu zwłaszcza pośród piękniejszej części zespołu klasowego (a dziewczyny wtedy były takie piękne!). Pani w lot pojęła moją intrygę i wyrzekła charakterystycznym akcentem zdradzającym język naszych ówczesnych przyjaciół zza Buga: Andrzej, w tyj chwili do derektora! Skwapliwie wykonałem polecenie, schodząc dwa piętra w dół do gabinetu, gdzie przebywał samotnie zapracowany Pan Dyrektor. – No, co tam, Andrzej? – zapytał nie bez zaintrygowania. – Pani od rosyjskiego mnie przysłała – odpowiedziałem. – Po co? – drążył coraz bardziej zaciekawiony Pedagog. – Nie powiedziała po co – odpowiedziałem, a Dyrektor ujął mnie pod rękę, zaprowadził do klasy i polecił nauczycielce. – Pani Zuziu, proszę przyjąć tego ucznia na lekcję, on mi wygląda na spragnionego nauki – skłamał ewidentnie, albowiem na mojej twarzy malował się raczej szelmowski uśmieszek, a nie łaknienie jakiejkolwiek wiedzy, chociaż język rosyjski jako przyszły lewak uwielbiałem.
Po upływie paru lat, już po studiach (1982), poszukiwałem pracy w szkole. Objechawszy wcześniej szkoły okoliczne (o zatrudnieniu w "Jedynce" nawet nie marzyłem), zdecydowałem się na desperackie podjęcie próby u dyrektora Jarmuła. Zaskoczył mnie przede wszystkim tym, że mnie pamięta, ale trudno się dziwić, wszak chodziłem do jednej klasy z jego córką Urszulą. Ważny jest jednak finał tej rozmowy, którą zakończył słowami: Jeśli się pan mnie nie boi, zatrudnię pana, tylko pod warunkiem, że przyjmie pan funkcję drużynowego harcerskiego, przynajmniej mi pan na urlop macierzyński nie ucieknie. Już po ośmiu miesiącach pracy upomniała się o mnie armia, a niektóre dziewczyny z VIII klasy pisały do mnie listy.
Po roku wróciłem z Ludowego Wojska Polskiego i niebawem dyrektor postanowił powierzyć mi (dwudziestopięciolatkowi) funkcję komendanta obozu harcerskiego. Gdy zacząłem się wykręcać brakiem doświadczenia, szef ofuknął mnie słowami: Proszę pana, w pańskim wieku Cyrankiewicz był premierem! Nie było wyjścia – ponad dziesięcioletni łańcuch obozów augustowskich ruszył.
Kiedy zaś po latach, gdy był już na emeryturze, odwiedzał mnie regularnie w moim – tym samym – gabinecie, w chwili swojej słabości usłyszałem od niego: Panie Andrzeju, starsi panowie udzielają dobrych rad, kiedy już nie są w stanie świecić złym przykładem. Myślę, że to panu wystarczy. Wystarczyło. Wystarcza do dziś. Jeżeli tak, to – jeśli nie chce pan, żebym siedział za długo, to proszę mi zrobić pół herbaty. Wie pan, to napój moczopędny, więc musiałbym skrócić swoją wizytę.
P. S.
Gdy mocno zachorował, byłem pierwszy, który odwiedził go w szpitalu. Zaczął skarżyć się, że "lekarze go nie słuchają". Na moją uwagę, że to jest miejsce, gdzie on powinien słuchać, odparł – pan wie, że ja jestem trudny i dodał: pan też nie jest łatwy. Chyba miał trochę racji.
Andrzej Kotyła
Zobacz również: (Felietony innych autorów)
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.