- W którym momencie życia Marek Kamiński podjął decyzję, że będzie podróżnikiem?
- Nigdy takiej decyzji nie podjąłem. W swoim życiu nie staram się być kimś, gdyż dla mnie ważne jest „tu i teraz” – to, co jest do zrobienia, a nie to, kim jestem. Bardziej interesują mnie czasowniki niż przymiotniki.
Tak naprawdę jestem mieszanką podróżnika, filozofa i człowieka poszukującego. W moim życiu miałem momenty, w których decydowałem się rzucić wszystko na szalę. Niejednokrotnie zostawiałem wszystko w imię jakiegoś marzenia. To właśnie zadecydowało o mojej przyszłości, o tym, że zrealizowałem m.in. wyprawy na bieguny, przepłynąłem Atlantyk, przeszedłem pustynię Gibsona.
- Jesteś pierwszym i jedynym człowiekiem na świecie, który w ciągu jednego roku zdobył oba bieguny Ziemi. W jakich okolicznościach zrodził się ten pomysł?
- Wszystko zaczęło się w dzieciństwie, kiedy czytałem dużo książek i marzyłem. Później, gdy już studiowałem, czułem, że to nie jest to, co chcę robić w życiu. Wróciłem wtedy do marzeń z dzieciństwa. Rzuciłem wszystko, spaliłem za sobą wszystkie mosty i poszedłem na Grenlandię. Później pojechałem na Spitsbergen, gdzie spotkałem Wojtka Moskala. To właśnie spotkanie zadecydowało, że poszedłem na bieguny.
Gdybym go wtedy nie spotkał i gdybym nie czytał w dzieciństwie tych książek, to moje życie z pewnością potoczyłoby się inaczej. Te dwa punkty były decydujące.
- Który biegun okazał się trudniejszy do zdobycia?
- Tak naprawdę najtrudniejszym do zdobycia biegunem jest poznanie samego siebie. Wszystkie inne bieguny są łatwe. Wydaje się to banalnym stwierdzeniem, jednak w życiu wielokrotnie tego doświadczyłem. Natomiast jeśli chodzi o te fizyczne bieguny, to kiedyś wydawało mi się, że trudniejszym do zdobycia jest biegun północny. Odbierałem go jako prawdziwy żywioł, gdzie w każdej chwili można stracić życie. Później myślałem, że najtrudniejszy był biegun zdobywany razem z Jaśkiem Melą – niepełnosprawnym chłopcem, bo tam byłem odpowiedzialny za drugiego człowieka. Ta świadomość była dla mnie cięższa niż ryzyko stracenia własnego życia. Ostatnio okazało się, że najtrudniejsza była wyprawa do Santiago de Compostela. Podczas wędrówki szlakiem św. Jakuba byłem samotny między milionami ludzi. Czułem wtedy, że idę przez pustynię duchową.
Podsumowując: w każdym momencie mojego życia najtrudniejsze było to co jest tu i teraz, z czym właśnie się mierzyłem.
- Wspomniałeś o wyprawach na bieguny z niepełnosprawnym chłopcem – Jaśkiem Melą. Jaki cel im przyświecał?
- Ten cel nie był taki oczywisty. W tym, co robię podążam przeważnie za intuicją. Na początku celem była pomoc Jaśkowi. Poznałem go dzięki mojemu przyjacielowi Wojtkowi Matysowi i od razu postanowiłem mu pomóc. Pomyślałem wtedy, że zorganizuję z nim wyprawę. Chciałem tym zainspirować innych ludzi.
Najpierw jest intuicja, żeby coś zrobić, a potem pojawia się cel, refleksja, po co to robię. W tym wypadku celem była pomoc Jaśkowi, pomoc innym ludziom, zrobienie użytku ze swojej wiedzy oraz poświęcenie swojego czasu.
- Czy po zdobyciu biegunów nie czułeś, że osiągnąłeś już kres swoich marzeń?
- Rzeczywiście, miałem takie poczucie. Świat mnie nudził. Myślałem, że dalej to już tylko mogę zdobyć Księżyc. Jednak to była pułapka, bo życie jest dużo bogatsze, niż możemy to sobie wyobrazić. Przykładanie naszej ludzkiej miary do świata stworzonego przez Boga jest bardzo złudne.
- „Trzeci biegun” to hasło nawiązujące do Twoich poprzednich wypraw. Gdzie on się znajduje?
- W naszym sercu. Jeżeli w naszym sercu jest Pan Bóg, to on jest naszym trzecim biegunem.
- Kiedy i dlaczego w Marku Kamińskim narodził się pomysł, żeby pokonać najstarszy w Europie szlak pielgrzymkowy, szlak św. Jakuba zwany Camino?
- Tak jak w większości moich wypraw, ten pomysł nie rodził się we mnie - zawołała mnie droga. Oczywiście, czytałem dużo o tym szlaku, a on mnie przyzywał. To tak jak w przypadku Ziemi i jej dwóch biegunów magnetycznych, które przyciągają igłę kompasu: nie widać ich sił, nie widać pola magnetycznego – igła na kompasie ustawia się sama.
Dusza człowieka też ma taką igłę, która ustawia się pod wpływem jakichś pól. Myślę, że Camino jest takim duchowym biegunem ziemi. W pewnym momencie moja igła ustawiła się na ten biegun. Pierwsza myśl o Camino pojawiła się u mnie jakieś 15 lat temu i tak powoli we mnie to dojrzewało. Nie było tutaj jakiegoś konkretnego powodu, że – powiedzmy – przestałem wierzyć i chciałem się nawrócić. Po prostu ta droga mnie zawołała.
- Przeszedłeś 4 tysiące kilometrów z Kaliningradu do Santiago de Compostela. Skąd pomysł połączenia tych dwóch miejsc?
- Ucząc się języka hiszpańskiego do tej wyprawy wyczytałem, że Camino było osią, wokół której zrodziła się Europa. A jak jest oś, to są i bieguny. Jeden z nich był oczywisty – grób św. Jakuba w Santiago de Compostela, który nazwałem biegunem wiary. Gdy zacząłem prowadzić tę oś przez Europę, doszedłem do Kaliningradu. Wtedy przypomniałem sobie, że znajduje się tam grób Immanuela Kanta, który uważany jest za symbol rozumu.
Dawniej było tak, że ludzie na Camino wyruszali z progu własnego domu. Z tej racji, że z wykształcenia jestem filozofem, to moim domem – oprócz tego materialnego w Gdańsku – jest dom duchowy, właśnie filozofia.
Stąd też wybór na początek tej wyprawy grobu Kanta, który miał dla mnie podwójne znaczenie: jako próg domu i biegun rozumu.
- A dlaczego w tym kierunku, a nie przeciwnym?
- Taki kierunek wybierali wszyscy inni wędrowcy. Choć był taki pielgrzym – Paul Bourget, który usłyszał, że jest ważniejsze miejsce niż Santiago de Compostela – Naga Góra koło Koszalina. Nawet papież Jan Paweł II porównał ją do Góry Synaj. Myślałem, żeby pójść z Santiago do tej Nagiej Góry, jednak doszedłem do wniosku, że to będzie pod prąd. Choć generalnie lubię chodzić właśnie pod prąd, ale prąd Camino jest silniejszy niż nasze wyobrażenia. Mogę go porównać do prądu górskiego strumienia – jest niemożliwe, by mu się przeciwstawić. Łatwiej zginąć. Myślę, że gdybym tak zrobił, to bym zginął, przecież ledwo dałem radę, idąc z prądem w kierunku Santiago.
- W którym momencie z podróżnika przemieniłeś się w pielgrzyma?
- Podróżnik poznaje świat ten zewnętrzny, natomiast pielgrzym bardziej zwraca się do wewnątrz. Droga jest tylko pretekstem, by dotrzeć do Boga. Droga do Santiago de Compostela zmieniła w moim życiu proporcje, rozszerzyła mi horyzont. Obok tego świata zewnętrznego, świata przygód istnieje dużo ważniejszy świat.
- Jak wyglądały Twoje przygotowania do tego przedsięwzięcia?
- Biegałem, pływałem, a raz w tygodniu nawet chodziłem 70 km wokół jeziora Łebsko. Wykonywałem też ćwiczenia duchowe. Zrobiłem fundament według Ignacego Loyoli, dużo medytowałem. Całe moje przygotowania do Camino to była jednak głównie praca gdzieś w głowie, a tylko trochę ćwiczenie ciała.
- Co zakładałeś sobie, planując wyprawę do Santiago de Compostela?
- Planowałem, że podczas wędrówki będę medytował i kontemplował Pismo Święte. Po Camino chciałem wrócić oczyszczony, przemieniony i bardziej uduchowiony. Choć przeczytałem może ze sto książek o Santiago de Compostela, rzeczywistość okazała się zupełnie inna niż moje wyobrażenia. Moje plany zostały starte na miazgę. W czasie wędrówki doświadczałem ciemnej nocy duszy i przede wszystkim niewyobrażalnego wysiłku psychicznego i fizycznego.
Okazało się jednak, że to było dobre. Gdyby życie toczyło się tak, jak sobie zaplanujemy czy wyobrazimy, byłoby smutne i takie jednowymiarowe.
- Zdobyłeś polarne bieguny, Mont Blanc i Kilimandżaro, dwa razy przepłynąłeś jachtem Ocean Atlantycki, przeszedłeś Pustynię Gibsona w Australii, a jednak w książce „Trzeci biegun” piszesz, że w pewnym sensie przejście Camino było najtrudniejsze. Dlaczego?
- Czym innym jest radzenie sobie z rzeczywistością przyrody, a czym innym – wędrowanie na pustyni stworzonej przez ludzi, mimo że ludzi jest tam bardzo wielu.
Moje Camino połączone było z wielkim rozczarowaniem cywilizacją. Najtrudniejsze okazało się przeżywanie prawdziwej samotności. Nie takiej pięknej, literackiej – na oceanie, pustyni, kiedy tak naprawdę człowiek nie jest samotny, bo otacza go natura, z której czerpie siłę. A tutaj byłem odcięty od natury i jednocześnie – od tych ludzi. Myślę, że dlatego to było takie trudne.
- A czy były takie momenty, w których chciałeś zrezygnować?
- Codziennie. Wielokrotnie myślałem, by kupić rower i dojechać nim do Santiago czy złapać autostop bądź wsiąść do pociągu. Największego kryzysu doświadczyłem w Siegen, kiedy rzeczywiście byłem na granicy życia i śmierci. Może później we Francji już mniej myślałem o rezygnacji, ale na początku non stop rozważałem przerwanie marszu: zastanawiałem się, czy jest sens iść dalej, czy może powinna to być sztafeta, którą powinienem tylko zacząć.
Nie były to jakieś wielkie załamania, ale cały czas człowiek się zastanawiał, czy jest sens iść na piechotę 4 tysiące kilometrów. Przecież można tam dojechać samochodem, dolecieć samolotem.
- Podczas wędrówki spotkałeś wiele osób, doświadczyłeś wielu zdarzeń. Czy według Ciebie był to przypadek?
- W życiu nie ma przypadków. Myślę, że na swojej drodze spotykamy ludzi, których powinniśmy spotkać.
- Jakiego Marka spotkałeś w Santiago de Compostela?
- Takiego, który poznał głębię trzech słów: akceptacja, wdzięczność i uważność. Staram się o nich codziennie pamiętać. Akceptacja tego, co przynosi nam życie – bez obrażania się na nie, bez rozpamiętywania, dlaczego akurat mnie to spotkało, bo wszystko ma jakiś sens.
Wdzięczność za to, że żyję: tyle razy przecież mogłem zginąć i mogliśmy tutaj nie rozmawiać. Uważność, czyli bycie tu i teraz, żeby nie być umysłem gdzie indziej, jutro czy wczoraj.
To jest ten inny Marek. Tego przedtem w sobie nie miałem, a uważam, że te trzy sprawy są w stanie wyzwolić w człowieku bardzo wiele energii.
- „Inspirujemy ludzi, aby niemożliwe stało się możliwe. Uwierz w siebie i działaj” – to motto Fundacji Marka Kamińskiego. Skąd wziął się pomysł na jej założenie?
- Pomysł powstał podczas mojej wyprawy na biegun południowy, która była poświęcona chorym na raka dzieciom z jednego z gdańskich szpitali. Miałem wtedy ze sobą listy tych dzieci, których większość wkrótce umarła. Gdy doszedłem do celu, rozpłakałem się – głównie ze względu na te listy. To było ważne, że te chore dzieci odbyły pierwszą i w większości ostatnią podróż w życiu. Wtedy poczułem sens mojego pielgrzymowania i pragnienie, żeby robić to dalej. Czułem, że świat to jest więcej niż ja.
- A jakie cele przyświecają fundacji?
- Na początku celem była pomoc materialna. Jednak po wyprawach z Jaśkiem Melą pomyślałem, że najważniejsze, co możemy podarować drugiej osobie, to czas. Zamiast dawać rybę, można dać wędkę. Jaśka zmieniła nasza wspólna wyprawa – metoda, której podczas niej użyłem. Zastanawiałem się, jak to się stało, że udało mi się chłopca mającego 13-14 lat zaprowadzić na bieguny. W ten sposób opracowałem metodę „Biegun”, która wynikała z mojego dotychczasowego życia. Celem jest właśnie dzielenie się tą metodą, inspirowaniem ludzi, żeby zmieniali swoje życie, przez wiedzę o sobie i przez wiarę w swoje możliwości.
To właśnie przyświeca fundacji.
- Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?
- W najbliższym czasie wydaję książkę pt. „Idź własną drogą”. Wybieram się też w podróż medytacyjno-refleksyjną, którą nazwałem „Dekalog. 10 dni w Izraelu”. Ten powrót do Ziemi Świętej jest dla mnie bardzo ważny. Stanowi dalszy ciąg Camino. Trzecim dużym projektem, który właśnie przygotowuję, jest wyprawa do Japonii pod tytułem „Droga mniej uczęszczana”. Wyruszę z Kaliningradu i przejadę przez Syberię. Na miejscu w Japonii chcę przejść stary szlak pielgrzymkowy, zetknąć się z inną duchowością, zachowując przy tym własną tożsamość.
- Życzę Ci powodzenia w realizacji tych przedsięwzięć i dziękuję za rozmowę.
- Wszystkiego dobrego.