ROZMOWA Z Damianem Pankiem, byłym trenerem Orląt
Trzy zdania na tydzień
Jak zapamiętasz Zarzeckiego z boiska?
- Przez lata był moim podstawowym obrońcą. Jest skromnym człowiekiem, który wypowiada trzy zdania w tygodniu. "Dickson" to bardzo zagadkowa postać ze względu na swój charakter i zachowanie na boisku. Wielokrotnie mogłem liczyć na jego trafienia po stałym fragmencie gry.
Chyba lepiej mało mówić, a dużo robić?
- Zgodzę się. Przez moment był kapitanem. Nie do końca mu pasowała. Adrian zawsze miał mało pretensji do kolegów, boiska, całej otoczki. To człowiek zamknięty w sobie. Radziłem sobie z tym. W każdym zespole potrzebna jest mieszanka, a najlepiej wybuchowa. "Dickson" był równoważnią.
Bez niego trudno było sobie wyobrazić defensywę Orląt...
- Dokładnie. Przed rundą czy startem sezonu siadałem z kartką i długopisem i pisałem skład. Lewy środkowy obrońca - Zarzecki, obok niego Szymala, w bramce Stężała. Później dokoptowywałem braki. Na Adriana zawsze mogłem liczyć. Przez pięć lat miał miejsce w składzie, na które zasługiwał. Mogę śmiało powiedzieć, że nigdy się na nim nie zawiodłem.
Szczególny moment...
- Będę go miał przed oczami do końca życia. Zabrałem go na mecz ze Stalą Rzeszów. Miał uraz pleców. Nie trenował bodaj dwa tygodnie. Usiadł na ławce. Prowadziliśmy 2:0, gospodarze wyrównali. Z Rafałem Borysiukiem wpuściliśmy go w 80. minucie. Miał wejść i pomóc przy stałych fragmentach gry. Udało się. W ostatniej minucie trafił po bodaj różnym. Ściągnął koszulkę i całą drużyną spotkaliśmy się przy ławce rezerwowych.
Odchodzi żywa legenda Orląt?
- Pamiętam go jeszcze z czasów Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych z klasy sportowej. Momentami wydawało się, że lepszy byłby z niego koszykarz, a nie piłkarz. Świetnie radził sobie pod koszem i miał wzrost. Na nasze szczęście rozwinął się w niespotykany sposób jak na swoje parametry. Sądziłem, że nie będzie go stać na dobre granie trzecioligowe. Na szczęście myliłem się.