ROZMOWA Z Krzysztofem Stężałą, byłym bramkarzem Podlasia Biała Podlaska, Orląt Łuków i Orląt Radzyń Podlaski
Chciałem normalnie i godnie pracować
Jak wyglądało Twoje pierwsze piłkarskie boisko?
- Była to boczne boisko na Podlasiu. Obecnie jest tam piękna sztuczna nawierzchnia, a w moich młodzieńczych latach trudno było tam znaleźć źdźbło trawy. Wszędzie był piach i to po kostki. Schodząc z treningu miałem go wszędzie: w uszach, oczach i ustach.
Dlaczego piłka nożna?
- Od zawsze kochałem futbol.
Pamiętasz pierwszy trening?
- Jak przez mgłę. Zaczęło się od ogłoszenia o naborze w miejscowej gazecie. Zajęcia odbyły się na stadionie przy ul. Warszawskiej w Białej Podlaskiej. Wówczas było to zwykłe boisko, z wątpliwym stanem nawierzchni. Przez środek przebiegała ścieżka. Teraz jest tam piękny uczelniany obiekt, na którym ćwiczą najlepsi trenerzy w Polsce.
Jak to się stało, że znalazłeś się na zajęciach Podlasia?
- Podczas treningu naborowego grupę chłopców selekcjonował Sławomir Stańczuk. To właśnie on został moim pierwszym trenerem. Znalazłem się w grupie, która pomyślnie przeszła testy do drużyny.
Miałeś wtedy już rękawice na dłoniach?
- Właśnie nie. Chciałem być zawodnikiem z pola, chciałem strzelać bramki. Chciałem być tak jak Diego Maradona.
Więc jak zostałeś bramkarzem?
- Mając 15 lat brat Marek zaprosił mnie na trening do Agrosportu Leśna Podlaska. Stanąłem na bramce, gdyż nie było nominalnego zawodnika na tą pozycję.
To właśnie tam zaczęło się poważniejsze granie?
- Dokładnie. Po roku występów w juniorach zostałem rezerwowym w seniorach, a później byłem tym pierwszym i wraz z drużyną wywalczyliśmy awans do Klasy Okręgowej.
Czujesz się spełnionym zawodnikiem?
- Nie. Nie mówię tutaj o grze w reprezentacji Polski czy Ekstraklasie. Oglądałem Artura Boruca, który jest moim rówieśnikiem, ale tylko w telewizji. W Orlętach był okres, kiedy było zainteresowanie klubów z wyższych klas rozgrywkowych, jednak nigdy tego nie spróbowałem, albo okoliczności nie sprzyjały, bym poszedł gdzieś wyżej.
Jakie miałeś propozycje?
- Mocno interesował się mną Motor Lublin. Mogłem tam podpisać umowę i myślę, że pograłbym w piłkę na wysokim poziomie. W tamtym czasie chciał mnie w swoim zespole Ryszard Kuźma. Lublinianie mieli słabego bramkarza i chcieli lepszego. Nie mogłem przejść, gdyż byłem na kontrakcie w Orlętach.
Były inne możliwości?
- Wiem o zainteresowaniu Hetmana Zamość. Po czasie wiem, że byłby to zły krok. Wtedy ofertę przyjął Marek Piotrowicz i wiem, że żałował takiej decyzji.
Mam to szczęście, że pamiętam Twoje występy od czasów Agrosportu. Dla mnie Stężała oznaczał poziom, którego nie da się obniżyć...
- Cieszę się, że słyszę takie słowa od dziennikarza. Wiem, że wielu trenerów uważało, że skoro stoję między słupkami, to będzie ciężko mnie przekonać.
Które z momentów z piłkarskiego życia zapamiętasz do ostatnich dni?
- Pierwszym był z pewnością debiut w barwach Podlasia. To był przełomowy moment. W meczu z Błękitnymi Kielce kadrowicz reprezentacji Polski Paweł Śmigasiewicz dostał czerwoną kartkę. Musiałem go zastąpić. W kolejnej serii gier w Białej Podlaskiej podejmowaliśmy Cracovię Kraków.
A drugi?
- Po półrocznej przygodzie do Łukowa, bo właśnie w taki sposób podróżowałem na treningi i mecze Orląt przeniosłem się do zespołu z Radzynia Podlaskiego. Debiutowałem w biało-zielonej ekipie i w pierwszym występie zanotowaliśmy historyczne zwycięstwo na trzecioligowym poziomie. Była wielka radość, a ja dostałem dobre recenzje. Trzeci muszę?
Jeśli masz?
- Może nie.
Będziesz pamiętał przykre momenty?
- Dla bramkarza zawsze przykre jest to, że wpuszcza bramkę po własnym błędzie. Nigdy z tym nie mogłem się pogodzić. Nigdy nie wiedziałem, jak zachować się w szatni przy kolegach. Niby wszyscy cię wówczas pocieszają, ale wiesz, że to przez ciebie. Piłka nożna to dyscyplina zespołowa, ale pozycja bramkarza nie pozwala na pomyłki. Pamiętam jak wiosną 2009 roku zanotowaliśmy jedenaście porażek z rzędu. Wszystko skończyło się po naszej myśli. Wówczas wywalczyliśmy cudowne utrzymanie w lidze.
Pamiętasz wybitne występy?
- Przewrotnie powiem, że było to spotkanie w Nowym Sączu. Zagrałem wybitnie, ale przegraliśmy po golu zdobytym przez rywali w 88 minucie. Sandecja pokonała nas minimalnie. Miałem kontakt z piłką, ale po trzech dobitkach piłka wpadła do siatki. Wtedy, po raz pierwszy w życiu rozpłakałem się. Nie wytrzymałem i w szatni poleciały mi łzy.
Popełniałeś sporo błędów?
- W mojej opinii było więcej meczów z błędami niż pisała prasa.
Gdyż?
- Zawsze byłem samokrytyczny dla siebie. Wielokrotnie uważałem, że zagrałem słabo, a kilka dni później czytałem pochwały pod swoim adresem. To mnie nie przekonywało.
Miałeś kata, który kąsał w prawie każdym meczu?
- Mateusz Kompanicki z Lewartu Lubartów. Od kiedy pamiętam, w każdym spotkaniu strzelał mi bramkę. Po ostatnim starciu podszedłem do niego i zapytałem się, kiedy przestanie to robić. Kolejnym był Paweł Hass. Miał patent na strzelanie goli Orlętom czy to w barwach Sokoła Sieniawa, JKS-u Jarosław czy Resovii Rzeszów. Wojtek Białek z Avii Świdnik. Mógł nie robić nic przez większość meczu, a jednym zrywem i doświadczeniem mógł strzelić bramkę. Zawsze gdy się jechało na Resovię, Stal Rzeszów czy Motor Lublin było wiadomo, że będzie ciężko zachować czyste konto. Co chwilę słyszało się, że tam są prawdziwi zawodnicy. Ten grał w Ekstraklasie, a ten w pierwszej lidze. To siedziało z tyłu głowy.
Pamiętam Ciebie i dla mnie byłeś zawsze spokojnym i opanowanym człowiekiem. Panuje stwierdzenie, iż bramkarz nie ma po kolei w głowie...
- Na boisku byłem sobą. Górę brała koncentracja, ale jakieś szaleństwo było. Zrób tak: wyznacz sobie półtorej godziny dziennie i upadaj na ziemię, zasłaniaj ciałem bramkę ze świadomością, że z najbliższej odległości dostaniesz piłką, jeszcze nie wiesz w jaką część ciała. To jest nasze szaleństwo.
W Podlasiu były dobre i złe momenty...
- Pamiętam sytuację, gdy spadliśmy do Klasy Okręgowej. To był wstyd. Nie było różowo. Musieliśmy walczyć z zespołami ze wsi. Wtedy do piłki wchodziły pieniądze. Ja ich w klubie ze swojego miasta nie miałem zbyt dużo. Nie myślałem nawet o tym, że mogę mieć stałą pensję.
Ale grałeś...
- Bo Podlasie to klub z mojego miasta. Wtedy nie wiedziałem, jak przejść, jak dostać się na testy. To były inne czasy.
Jak trafiłeś do radzyńskich Orląt?
- Pamiętam to doskonale. Pierwszy telefon dostałem od Marka Majki. Ówczesny szkoleniowiec zespołu przedstawił się. Zapytał, czy rozmawia z Krzysztofem Stężałą. Odpowiedziałem twierdząco. "Czy podejmiesz pracę w Spomleku"? Tak. "Chcesz grać w Orlętach"? Tak. "Za kilka dni odezwie się ktoś z zarządu".
Co było dalej?
- Minęły trzy dni i miałem telefon od Włodzimierza Chlebka. Umówiliśmy się na spotkanie, na którym był prezes Skomra, trener i pan Włodek. Zabrali mnie do spółdzielni. Sekretarka wypisała skierowanie na badania do pracy. Zabrano mnie do bloku zarządzanego wtedy przez Spomlek. Weszliśmy do mieszkania. Usłyszałem pytanie, czy mi odpowiada pokój. Zgodziłem się. Było to małe pomieszczenie. Wprowadziłem się po kilku dniach i podjąłem pracę. Tak jest do dzisiaj.
Sądziłeś, że tak będzie wyglądała Twoja przygoda z piłką?
- Miałem 26 lat i nigdy nigdzie nie pracowałem. Byłem na utrzymaniu mamy. Z piłki w Podlasiu ciężko było coś zarobić. Często ciężko było doprosić się o premie meczowe. W Orlętach Łuków coś tam dostawałem. W Radzyniu Podlaskim dostałem prawdziwą pracę, a do tego mogłem grać. Podpisałem kontrakt na dwa lata, później kolejne i kolejne. W sumie reprezentowałem klub przez ponad 13 lat.