reklama
reklama

Bat w kieszeni, widły w sieni, lorneta z meduzą na stole

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Bat w kieszeni, widły w sieni, lorneta z meduzą na stole - Zdjęcie główne

Andrzej Kotyła

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Aż niedźwiedź z herbu ryczy. Radzyńskie opinieRadzyń w okresie swego pięćsetlecia – będzie dużo nazwisk!
reklama

W r. 1968 miałem dziesięć lat i na swoje miasteczko patrzyłem oczami pacholęcia. Wiedziałem, że miasto świętuje jubileusz uzyskania prawa miejskiego, albowiem w r. 1468 podkomorzy lubelski Grot z Ostrowa erygował je, otrzymując z rąk króla Kazimierza Jagiellończyka przywilej lokacyjny według prawa magdeburskiego. Wiedziałem to z gazetki – jednodniówki "500 lat Radzynia Podlaskiego" wydanej przez lokalny Frontu Jedności Narodu pod kierownictwem Stanisława Jarmuła i ze szkoły kierowanej naonczas przez tegoż. "Jedynka" włączyła się aktywnie w obchody jubileuszu, wystawiając przygotowaną przez uwielbianą przez uczniów naszą wychowawczynię i polonistkę Janinę Paszkowską inscenizację o miastach Polski. 

Ja byłem Toruniem, a moim atrybutem były pierniki, którymi częstowałem widownię. Po kolejnym spektaklu mama moja Zofia – każdorazowa fundatorka onych – straciła cierpliwość i zaproponowała, że zamówi u dziadka – stolarza drewniane atrapy ciastek jako rekwizyty wielokrotnego użytku. W chórze dyrygowanym przez panią Janinę Świdrową śpiewaliśmy ochoczo; Ludowa rzecz rozkwita w koło z błękitu fal, z wysokich Tatr, lub pieśnią sławi ją wesoło już pięćset lat, już pięćset lat... Trochę to było bez sensu, ale oddawało atmosferę czasu.

reklama

Co jeszcze wtedy wiedziałem o moim mieście? Wiedziałem, że można kupić ową jednodniówkę: w kiosku Blicharza na dworcu autobusowym przy halach lub u Władki (Dudkowej) – w kiosku na Ostrowieckiej przy bramie bocznej kościoła. Nie trzeba było mówić którego, bo był tu tylko jeden – perła renesansu – św. Trójcy, gdzie młody wikariusz ks. Zbigniew Chaber prowadził nas do I Komunii Św. Ten sam, z którym – jako dziekanem radzyńskim łączyła mnie przyjaźń już w latach 90. w okresie sprawowania funkcji  kierowniczej w "Jedynce".

Wiedziałem, że po zakupy spożywcze tylko do SAMU jednej z nielicznych ocalałych z wojny Żydówek Czarnej Mańki (obecny parter Banku PKO BP), a po gwoździe, zawiasy, skoble itp. – do Zalecha. Do Jasiuka chodziło się po farbki, pędzelki, pigmenty i kleje, a do Edka (Krasuckiego) stało się w kolejce za mięsem. Na końcu Grobli Kasztanowej zwanej paradną w swym kiosku spożywczym przerobionym w pewnym okresie na tanią jatkę królowała despotycznie pani Bilowa słynąca z umiarkowanie powściągliwej uprzejmości. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć kto to jest Drabina Miłości, Ruska Matka Boska i Cecho Luu, który – za pomocą miotły, szufli i taczki z numerem rejestracyjnym LR 0000, domalowanym przez miejscową żulię, utrzymywał wzorowy porządek przy skwerku – jeszcze bez pomnika, ale z postojem TAXI oraz z ze złej sławy słynącą MORDOWNIĄ – lichą knajpą z wyszynkiem, której klimat określała popularna formułka, którą przytoczyłem w tytule.

reklama

Buty sprzedawała późniejsza aktywna radna miejska Maria Kościańczuk, a w miejscu dzisiejszego ROSSMANA był zieleniak, gdzie z bratem Krzyśkiem handlowaliśmy pomidorami i kapustą z rodzinnego ogródka. Pamiętam, jak po wprowadzeniu cen dumpingowych na pomidory – 5 zł za kilo przy obowiązujących 8, po błyskawicznym wyprzedaniu towaru salwowaliśmy się ucieczką przed rozwścieczoną konkurencją, gubiąc z wózka puste skrzynki. 

W sklepie PZGS-u – za groblą (dziś siłownia) materiały na ubrania kroiła z precyzją   niekoniecznie korzystną dla klienta pani Końkowa, a w pawilonie odzieżowym w centrum miasta pani Bąkowa była w stanie dobrać każdy ubiór na każdego. W pałacu – ówczesnej siedzibie Prezydium Powiatowej Rady Narodowej – funkcjonował kiosk spożywczy z piwem, którym z lubością raczyli się urzędnicy w godzinach pracy. Chyba stamtąd pochodzi znany dialog z ekspedientką. – Poproszę 20 deko kaszanki dla pieska. – Zapakować? – Nie, zjem na miejscu.

reklama

A gdy na dziedziniec pałacowy wjeżdżał swym junakiem dyrektor Ogniska Muzycznego Bolesław Szaciłło, wieże pałacowe drżały ze strachu i budził się drzemiący w swej srebrnej służbowej wołdze pan Kamiński. Na wspomnianym skwerku stał drewniany słup z ogromnym blaszanym głośnikiem, z którego poprzez lokalny radiowęzeł płynęła pomiędzy bieżącymi informacjami muzyka sławiąca demokrację... ludową w imię powszechnej sprawiedliwości. 

PS

Jeszcze wtedy wydawało mi się, że wszystko jest na zawsze – władza, ustrój, wiara, słońce niebo mama i ja – jak w piosence ze wschodu przybyłej.

Andrzej Kotyła

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ

Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM

e-mail
hasło

Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama
logo